"Hulk #1" (2016) – Recenzja
Zielono mi. No, może nie do końca…
Zawsze jak dostaję w swoje łapki nową książką, zaczynam od obejrzenia okładki, przeczytania opisu na tylnej stronie i powąchania jej. Fetysz czy nie, sama nie wiem, ale z komiksami mam tak samo. Po prostu mam ochotę wyniuchać, co może kryć się na kartach historii. Z Hulk #1 też tak postąpiłam i wyczułam dużą dozę… niepokoju i niepewności. No dobra, trochę się teraz zgrywam, bo znając poprzednie części przygód Jennifer Walters można było się domyślić, co czeka nas w nowej serii.
Patrząc na sama okładkę (której autorem jest Jeff Dekal) widać, że przed główną bohaterką nie lada wyzwanie jakim jest walka z samą sobą, choć w tym wypadku raczej z tą zieloną wersją. Podczas Wojny Domowej – spoiler alert! – po walce z Thanosem ledwo uszła z życiem, zapadając w śpiączkę. Nie tylko fizyczny stan zdrowia wpłynął na jej mentalną kondycję; w dużej mierze była to informacja o śmierci jej kuzyna, Bruce’a Bannera. Jeśli znacie postać, wiecie doskonale, że przemiana w She-Hulk jest zależna od psychiki kobiety. W przeszłości zdarzało się, że przez kilka lat była w formie Shulkie, ale bywały też momenty, kiedy sama uniemożliwiała sobie konwersję.
Scenariusz napisany przez Mariko Tamaki zapowiada się interesująco. Gołym okiem widać, że Walters nie radzi sobie po śmierci Bruce’a oraz po swojej przegranej i zaczyna tracić kontrolę nad drugim wcieleniem, które jest tak samo rozżalone i niepogodzone z odejściem Bannera. Wystarczy, że kobieta pomyśli o tym, co się stało, w mig dostaje ataku paniki. Próbuje sobie z tym radzić jak może: ot, choćby oglądając w internecie filmiki o przyrządzaniu jedzenia.
Jennifer jest zdecydowanie załamana, co pachnie mi tutaj ostrym PTSD (przyp.: posttraumatic stress disorder – zespół stresu pourazowego). Prawniczka wraca do pracy w swoim zawodzie. Nawet to nie jest dla niej łatwe: z trudem wychodzi z mieszkania, jest zestresowana, gdy w końcu dociera do biura. Niepokój i niepewność do pewnego stopnia ją paraliżują, jest świadoma tego, że stała się tykająca bombą, prawdopodobnie tak samo niebezpieczną, jaką był jej kuzyn. Nie wie, co może się stać, gdy przestanie utrzymywać w ryzach zielone „ja”, dlatego skrzętnie próbuje wepchnąć drugą osobowość w głąb siebie. Jak mówiłam, nie jest to dla niej proste, ale dzielnie udaje, że wszystko jest w porządku. Nawet siebie musi do tego przekonywać, rozmawiając z własną podświadomością.
Muszę się wam przyznać, że ciężko oczekiwać zbyt wiele po pierwszym zeszycie, mając na uwadze wydarzenia z Civil War II. Raptem dwadzieścia parę stron dopiero wprowadza nas w świat, w jakim egzystuje teraz Jen. Proszę jednak nie kręcić nosem, czytelników nie zostawiono bez odrobiny humoru; choćby ten fragment, gdzie Walters wchodzi do swojego gabinetu i zastaje tam pierwszego petenta. Przypomnę tylko, że nie są to przeciętni Kowalscy, tylko ci bardziej… super.
Podoba mi się sposób, w jaki kobieta jest eksponowana; nie mówię tutaj o jej wyglądzie, a o psychice, która jest motorem dla całej serii, takie przynajmniej odniosłam wrażenie. Radzenie sobie z traumą i zzieleniałą super-bohaterką (a mówi się, że to kolor spokoju i nadziei…), doprowadzi w końcu do wielkiego „bum!„. W międzyczasie może się jeszcze sporo wydarzyć, na drodze może pojawić się wiele zagadkowych postaci. Piję tutaj trochę do zakończenia zeszytu, ale co tam jest, musicie przekonać się sami.
Muszę przyznać, że oprawa graficzna jest naprawdę dobra. Porównując samą kreskę, którą tutaj zajął się Nico Leon, jest o niebo lepsza niż ta z poprzednich serii. Nie chcę tutaj ujmować żadnemu z poprzednich artystów, ale patrząc na komiksy o Jen, choćby te ostatnie… Cóż, pan Nico będzie zdecydowanie moim faworytem. Sposób w jaki pokazana jest postać, jej otoczenie, tak naprawdę całość komiksu wydaje się być dojrzalsza niż poprzednie przygody She-Hulk. Jedyne do czego mogłabym się przyczepić, to twarz Jennifer, która jest trochę rozmazana, niewyraźna. Ale tak sobie myślę, że może to być celowy zabieg, ściśle związany z kondycją postaci.
O kolory zadbał Matt Milla i tutaj też padam do stóp, zawracam cesarzowi co cesarskie, oddaję honor i- ech, przecież wiecie, co mam na myśli. Barwy są stonowane, umiarkowane, momentami mocno szarawe. W fantastyczny acz subtelny sposób podkreślają, w jakim stanie znajduje się prawniczka. Moim zdaniem wszyscy artyści spisali się na medal i świetnie zgrali się ze scenarzystką odwalając kawał dobrej roboty.
Pozostaje tylko czekać na kolejne woluminy, w których mam nadzieję poziom twórców nie spadnie, a będzie podnosił poprzeczkę coraz wyżej. Osobiście jestem dobrej myśli, kolejny zeszyt – ba, cała kontynuacja sagi zapowiada się smakowicie.
Autorka: Chemical House
Komiks dostarczony został przez sklep ATOM Comics. Taki sam możecie nabyć od nich –>TUTAJ<–