"Hulk #4" (2017) – Recenzja
To jest zły dzień.
W łapki czytelników trafił czwarty zeszyt Hulk, a wściekłej baby jak nie było, tak nie ma. Są za to kolejne retrospekcje, sporo wewnętrznego głosu Jen, który coś tam opowiada i zraniona Maise. Czy takie zagranie jest dobre? Czy ten numer serii coś diametralnie zmienia?
Na kartach przedstawiona jest część historii pani Brewn. Mamy możliwość spojrzenia na wydarzenia tuż przed atakiem na kobietę i sam napad. Ok, muszę przeprosić twórców, bo ostatnio pisałam, że opowieść o klientce Jen nie jest rozbudowana, a teraz dostaję jej kolejną porcję. Sęk w tym, że… kompletnie nic to nie wnosi do całości. Nic a nic.
Umiejscowienie tych paneli miałoby o wiele większy sens w poprzednim numerze. Z części kadrów można by zrezygnować, bo oprócz ładnej oprawy nic nie dodają. Wiem, że to miało być wprowadzenie do dalszej części numeru, ale było nudne jak flaki z olejem.
Oprócz powrotu do przeszłości mamy jeszcze kilkustronicowe szukanie mieszkania pani Brewn. Dlaczego tak dużo miejsca poświęcono łażeniu po kamienicy? Sama chciałabym wiedzieć. To samo mogę powiedzieć o znalezieniu ciał gliniarzy. Po co? Dlaczego? Nie mam pojęcia. Wewnętrzny głos Jen nie ratuje sytuacji, choć jest to druga najlepsza rzecz w całej serii. Odnośnie tworzenia tego egzemplarza pani Tamako mogłaby się trochę potłumaczyć.
Naprawdę nie widzę sensu w tak sztucznym przeciąganiu opowieści. I tak, jest to sztuczne; nie sądzę, by potencjalny czytelnik miał ochotę oglądać kilka stron wypełnionych kadrami z zepsutą windą, pomazanymi ścianami czy szukaniem numeru mieszkania. No, przynajmniej ja nie.
Najważniejszym i zdecydowanie najciekawszym elementem tego zeszytu było spotkanie się (w końcu!) Jennifer z Maise. Prawniczka tłumaczy, że szukała sposobu, by pomóc kobiecie i próbowała się z nią skontaktować. Teksty w stylu ’dobry prawnik nie obiecuje’ nie do końca przekonują klientkę. Po poinformowaniu jej, że sztywny właściciel kamienicy sprzedał budynek jakiś czas temu i nie ma wielkiego pola do popisu, by zatrzymać deweloperów, Brewn trochę się denerwuje. Z tego wszystkiego aż pojawia się to coś.
No i w sumie… to tyle. Jesteśmy zostawieni w momencie, gdzie cokolwiek w ogóle zaczęło się dziać. Świetny sposób na zaciekawienie czytelnika, szkoda jednak, że przez większość lektury ma się ochotę rzucić komiks w kąt.
Doceniam, że Tamako chce pokazać emocjonalną i ludzką stronę bohaterów oraz to, jak sposób radzą sobie z chorobą. Jest to szlachetne i godne uznania, ale cierpliwość zaczyna się ulatniać. Dla mnie byłto najgorszy zeszyt z całej serii. Dość paradoksalne, w końcu Jen jest faktycznie fizycznie zagrożona, a kolejny numer jest okazją, by wreszcie zielone babsko wyskoczyło z Walters.
Jak już wspomniałam, podświadomość Jen jest super komponentem, ale i tutaj zaczęła szwankować. Miałam wrażenie, jakby na siłę chciano wcisnąć śmieszne tekściki, choć nadal lubię te zielone myśli. Natomiast najlepszym, czym można nacieszyć oko – dosłownie – jest grafika. Artyści Leon i Milla z pieczołowitością przywiązują uwagę do detali, potrafią w cudowny sposób oddać klimat miejsca. Niestety w chwili, gdy fabuła jest powolna, a strony giną wypełnione niewiele znaczącymi kadrami, nawet ich praca blednie.
Pomimo mojej oceny jestem dobrej myśli. Dlaczego? Ano dlatego, że kolejny numer zapowiada się na pełen akcji, przynajmniej początek. W końcu Jennifer musi jakoś wybrnąć z kryzysowej sytuacji. Nie chciałabym się rozczarować porcją nic nie znaczących paneli i nudzie wiejącej od jednej strony do drugiej. W końcu na dworze wiosna, to i w komiksie musi zrobić się zielono.
Autorka: Chemical House