„Savage Sword of Conan #1-5” (2019) – Recenzja
Savage Sword of Conan #1-5 (2019)
Ekscytująca rutyna dzikiego Conana
Od czasu narodzin, życie Conana to pasmo mniej lub bardziej fantastycznych przygód wypełnionych winem, kobietami i krwią jego wrogów (niekoniecznie w tej kolejności). Zadaniem kolejnych twórców, którzy po Howardzie przejęli pałeczkę piewców legendy Cymeryjczyka, jest jak najlepsze oddanie zarówno charakteru barbarzyńcy, jak i swoistego naszpikowania akcją. Komiks to medium o tyle przyjazne, że wszystkie sceny walk może przekazać w formie wizualnej, dalekiej od sążnistych opisów niekiedy zabijających dynamikę akcji. Co nie znaczy, że jest to zadanie łatwe. Sprawdźmy zatem jak prezentują się one, a przy okazji sam Conan oraz inne elementy w najnowszym komiksowym cyklu z nim w roli głównej.
Seria Savage Sword of Conan 2019 stanowi wznowienie cyklu, który debiutował 1974 roku. Wczesne zeszyty skupiały się na adaptacjach historii oryginalnie napisanych przez Howarda jak chociażby The Frost Giant’s Doughter czy Black Colossus, co do lipca 1995 roku dało 235 zeszytów po brzegi wypełnionymi przygodami Barbarzyńcy. W 2018 roku Marvel Comics ponownie nabyło prawa do serii, a to lutym tego roku zaowocowało nową opowieścią o podtytule The Cult of Koga Than. No chwilę obecną ta konkretna przygoda jest zakończona, ale stanowi ona jedynie początek cyklu. Co nie zmienia faktu, że zdecydowanie łatwiej recenzuje się zamknięte całości.
Bogowie, o ile w ogóle przejmują się losem Conana, nie mają dla niego litości. Ledwie udało mu się przeżyć katastrofę statku, a już wpada w łapy handlarzy niewolników. Oczywiście ta sztuka udała im się tylko dlatego, że wyłowili nieprzytomnego Cymeryjczyka wprost z oceanu, a kilka dni zajęło mu dojście do siebie. Po tym następuje klasyczne wycinanie sobie drogi przez las wrogów. W międzyczasie przewinie się mapa skarbów, piękna wojowniczka i wężowy czarownik. Ot tak, żeby zbyt prosto nie było. Choć tak po prawdzie nikt, kto zna Conana, nie będzie miał wątpliwości jak skończą antagoniści tej przygody.
Conan w interpretacji Gerry’ego Duggana nie budzi we mnie żadnych zastrzeżeń. Bohater nie uznaje kompromisów, wierzy tylko w swoją siłę i nie poddaje się dopóty dopóki oddycha. Suty – współuciekinier ze statku niewolników – to klasyczny sidekick, którego prędzej czy później można poświęcić dla fabuły. Jego obecność ani ziębi ani grzeje, a momentami staje się wręcz zbędna. Ponadto za krótko go znamy, by w jakikolwiek sposób przejąć się jego losem. Z kolei Menes – wojowniczka, którą zwiastuje przepowiednia – niby nie ustępuje Conanowi pola w walce, ale swoją niezależność bardziej podkreśla słowem niż czynem, przez co strasznie mnie irytuje. Do tego na sam koniec robi coś, czego nie da się do końca logicznie wytłumaczyć. Chyba że za „logiczny” uznamy niedowład mózgowy wywołany umięśnionym męskim mężczyzną w opałach. Wiem, czepiam się, ale coś mi tu zwyczajnie nie gra.
Dużo lepiej wypada gadzi czarnoksiężnik Koga Than. Nie jest co prawda najpotężniejszym z przeciwników Conana, ale dysponuje całkiem wysokim potencjałem magicznym i sprytem, który doskonale wykorzystuje dla swoich celów. Co prawda magowi trudno sprostać niepohamowanej furii Barbarzyńcy, ale wydaje mi się, że mógłby poważnie mu zagrozić, gdyby nie… Deus ex machina pozostawiająca we mnie pewien niesmak.
Do gustu nie przypadła mi też strona graficzna komiksu. Ilustracje Rona Garney’a są pełne dynamizmu i dzikości, jak najbardziej odpowiedniej dla Conana, ale poszczególne linie, projekty lokacji czy postaci mają w sobie zbyt dużo nieokreśloności. Choć może być to też sposób na wizualne umniejszenie brutalności Cymeryjczyka, co jest zrozumiałe, aczkolwiek nie w moim guście. Jeśli zetknęliście się już z recenzjami, do których przyłożyłam rękę, wiecie, że jestem wielką miłośniczką jak największej liczby detali. Im bardziej szczegółowe grafiki pojawiają się w komiksach, tym większą frajdę mam z historii. Dlatego też będę się zachwycać każdą z pięciu okładek Alexa Rossa. Łączą w sobie dopracowanie postaci Conana i hołd dla artystów tworzących tę serię dawniej (np. Buscemy czy Chana), co naprawdę mi się podoba.
Ogólnie rzecz ujmując seria ma potencjał, choć na tle podobnych tytułów wypada dość przeciętnie. Główny bohater jest jak najbardziej kwintesencją howardowskiej conanowości, a sama historia nafaszerowaną akcją przygodówką w starym, dobrym stylu. Niestety dużo traci przez nijakie postaci drugoplanowe, które w żaden sposób nie urozmaicają przewidywalnej fabuły. Mam nadzieję, że kolejne przygody podciągną serię, bo szkoda by było zmarnować powrót takiej serii.
Autorka: Powiało Chłodem