„Superbohaterowie Marvela #40: Elektra” – Recenzja
Superbohaterowie Marvela #40: Elektra
Zabójczo dobra Elektra
Frank Miller, choć ostatnie jego prace tego nie dowodzą, to jeden z najlepszych i najbardziej niezwykłych twórców komiksowych w historii. Jego zasługi dla komiksu i popkultury można by wymieniać bardzo długo. To on propagował w końcu kulturę japońską, kiedy ta w Stanach nie należała do zbyt popularnych. To on wynalazł też gatunek cyberpunku, bo przecież jego Ronin, spełniający założenia tej odmiany fantastyki, ukazał się przed Neuromancerem. Z kolei ten wg krytyków zapoczątkował ową dziedzinę fantastyki, itd., itd., itd. Jednakże Miller w szczególności zrewolucjonizował dwie legendarne postacie. Batmana (jego Powrót Mrocznego Rycerza był jednym z dzieł, które zapoczątkowały także wielkie zmiany w opowieściach graficznych, zwane Współczesną Erą Komiksu. Przy okazji ukazał się na ponad pół roku przed Strażnikami Alana Moore’a) oraz Daredevila, którego wyniósł na wyżyny popularności. Sobie samemu zaś zapewnił miejsce wśród komiksowych gigantów.
To właśnie na łamach tej serii Frank zaczął używać charakterystycznych dla siebie elementów. Pogłębił psychologię postaci, dodał całości mroku, brutalności i realizmu. Kilka razy wywrócił też życie tytułowego bohatera do gór nogami. Jednak przede wszystkim stworzył i uśmiercił ją – Elektrę. Jedną z najważniejszych postaci kobiecych w historii komiksu. Teraz, najważniejsze zeszyty z nią w roli głównej ukazują się na naszym rynku w ramach kolekcji SBM, w pokaźnym i absolutnie zachwycającym tomie, który powinien znaleźć się na półce każdego miłośnika opowieści graficznych.
Po tym trochę przydługim wstępie pozwólcie, że przejdę do konkretów. Fabuła całości jest dość prosta. Daredevil w trakcie kolejnej ze swoich walk z przestępczością zostaje zaatakowany przez nią. Elektra, najniebezpieczniejsza zabójczyni na świecie, Greczynka wyszkolona na ninja, staje się nie tylko jego najpotężniejszym wrogiem, ale przy okazji stanowi jeden z jego największych sekretów. Poznali się bowiem na studiach. Pokochali, byli ze sobą, znają swoją największe tajemnice, ale rozdzieliła ich tragedia. Teraz ich drogi znów się zbiegają, ale oboje stoją po różnych stronach barykady, gotowi walczyć ze sobą, lecz dawne uczucia wciąż są w nich silne…
Kiedy pod koniec lat 70. Frank Miller zaczął swoją komiksową karierę, Daredevil był jego pierwszą serią, pierwszą poważną pracą i przede wszystkim trampoliną do sławy. Na początku jednak nic na to nie wskazywało, bo i tytuł nie radził sobie najlepiej i scenarzysta nie pozwalał mu rozwinąć skrzydeł. Półtora roku trwało zanim Miller dostał szansę pisania także przygód Śmiałka i wtedy zaczęła się rewolucja. To właśnie w 168. numerze, otwierającym ten tom, autor przedstawił postać Elektry i jej genezę. Na zaledwie 22 stronach zdołał zbudować fascynującą opowieść, pogłębić psychologię postaci, zawrzeć genezę bohaterki, zapewnić mnóstwo akcji i jednocześnie, zachowując charakter całości, wynieść tytuł na prawdziwe wyżyny.
Elektra miała być jednorazowo użytą bohaterką. Los jednak chciał, że ta zdobyła taką popularność, że Miller musiał do niej wrócić. Jednocześnie postanowił ją też uśmiercić… i to tak, żeby Marvel więcej jej nie użył. Wiadomo jednak, co wychodzi w takich zagraniach. Elektra musiała zmartwychwstać i to właśnie on do tego doprowadził. Zapewnił sobie jednak pewną furtkę: nigdy więcej miała już nie spotkać Matta Murdocka. O kulisach i ciekawostkach z tym związanych można by mówić długo. Trochę znajdziecie ich zresztą w tym albumie, ale to zaledwie wstęp do dłuższej opowieści, a to nie miejsce i czas by się nimi zajmować. Kontekst i genezę poznaliście, wiecie już to i owo, pozwólcie więc, że przyjrzę się samej opowieści.
Fabuła jest znakomita, postacie świetnie nakreślone, akcja szybka, ale wyważona… Czyta się to rewelacyjnie, ogląda też z dużą przyjemnością, chociaż Miller jeszcze nie był tu zbyt wyrobionym artystą. Szczególnie oczy bohaterek są zbyt duże, trochę perspektywa też momentami się rozjeżdża, ale jednocześnie jest tu wiele elementów charakterystycznych dla niego, choćby ten mrok czy design twarzy. Frank stara się tu trzymać klasycznych wzorców, ale jednocześnie dopuszcza już do głosu to, co po kilku latach zaczęło odróżniać go od wszystkich innych artystów i stanowiło wzór do naśladowania dla wielu legendarnych twórców, w tym też paru naszych rodaków.
Trochę szkoda, że kolory w tym wydaniu są odświeżone, wolę w końcu klasykę, ale i tak jest nieźle. Sagę o Elektrze oparto w końcu na Daredevil Visioneries Frank Miller Volume 2 – albumie, który znalazł się na 18. miejscu listy komiksów wszech czasów wg Wizarda. Oczywiście w owej publikacji zamieszczono zeszyty #168-182, podczas gdy tu mamy jedynie #168, #174-181, ale jednak jest się z czego cieszyć.
Warto też przy okazji dodać, że polscy czytelnicy mieli już kiedyś okazję zapoznać się z częścią tej historii. W latach 90. Editor wydał nad Wisłą pierwszy z czterech zeszytów zbierających wszystkie opowieści Millera o Elektrze, łącznie z jej powrotem zza grobu. W jego skład weszło nieco więcej materiału początkowego, niż tu (inny był też układ kadrów), ale czytelnicy nie mieli okazji poznać reszty. Kto ma tamten komiks w swojej kolekcji, to ten tom będzie dla nich doskonałym jego uzupełnieniem, bo zawiera materiał, który znajdowałby się w części 2 i 3. Niestety czwartej nie jest nam dane poznać, a szkoda. Trzeba się jednak cieszyć z tego, co mamy, prawda?
A mamy konkretną rzecz. Grubo ponad 200 stron dobrze wydanego komiksu w cenie niespełna 40 zł. Papier kredowy, twarda oprawa, nieco historii zza kulis plus całkiem pokaźna biografia Elektry. Nawet tłumaczenie jest tu całkiem niezłe, nie wolne od błędów, ale dalekie od tragedii, jaką zaserwowano pierwszym komiksom Millera wydanych przez Egmont, gdzie tłumacz najwyraźniej nie znał podstaw języka angielskiego, ułatwiał sobie co mógł, a czasu przeszłego nie odróżniał od teraźniejszego. Powiedzenie, że polecam gorąco to czysta formalność – i zdecydowanie zbyt mało – ale czy można na koniec w takim przypadku dodać coś oryginalnego? Nie wahajcie się więc ani chwili i koniecznie dołączcie ten album do swojej kolekcji, póki jest jeszcze dostępny w sprzedaży. Warto, jak rzadko który.
Autor: WKP