„Spider-Man Noir” #1 (2025) – Recenzja
Spider-Man Noir #1 (2025)
Noir bez noir
Spider-Man Noir to taka seria, w której udały się tylko dwie pierwsze mini-serie i solowy zeszyt dodatek do Spiderversum, reszta wypadała niestety bardzo blado (drugi wolumin to było dno niestety). Teraz dostajemy kolejny mini-cykl i… Nie jest źle, ale to znów fabularny przeciętniak, z jedynie niezłymi rysunkami.
Brush up on the coolest Spider-Man before he hits the small screen! Spidey legend ERIK LARSEN puts on his writing hat to reinvent this Spider-Man like he did the original with rising-star artist ANDREA BROCCARDO. It’s the 1930s and Peter Parker is a private detective by day, vigilante Spider-Man by night. Things were going well until a certain dame walked into his office to ask Peter to solve the case of her father’s murder. The dame’s name? GWEN STACY! This case may not only break George Stacy’s police department, but Spider-Man himself!
Spider-Man Noir to jedna z tych postaci, które fajnie sprawdziły się jako wariacja, ale wracanie do niej nie ma zbyt wielkiego sensu, co udowodnili nam twórcy już nie raz. Lepiej zostawić go było gdzieś w tle, jako pomocnika przy eventach, niż wysuwać na główny plan. Dlaczego? Nie, że postać nie ma potencjału, po prostu wszystko wskazuje na to, że twórcy nie potrafią napisać dobrego noir. Fabuły to sztampa, tak jest i tym razem, wszystko pretekstowe, wyładowane akcją, ale pozbawione treści. dzieje się dużo, szybko i bez znaczenia. Gdyby tak napisał to Brubaker albo Rucka, można by dostać coś zachwycającego, zamiast tego mamy komiks na poziomie telewizyjnego filmu sensacyjnego, choć miał być kinowy hit z dojrzałą treścią.
Bo i graficznie całość niczego nie rwie, ale to jeden z największych problemów komiksów z serii Noir – graficznie do noir im daleko. Wszystko, choć stylizowane na czasy niemal sprzed wieku, wygląda jednocześnie zbyt współcześnie, zbyt dynamicznie i brakuje tu prawdziwego klimatu, który powinien wgniatać w fotel. Ten zeszyt, co tu dużo mówić, powinien mieć klimat rodem z gierki L.A. Noire albo chociaż czarnobiałe (plus greyscale) ilustracje, a tak jest widowiskowo i dynamicznie, ale clou całości, czyli nastrój tamtych czasów, znika.
I chociaż całość nie jest taką tragedią i beznadzieją, jak gdy SMN pisała Margaret Stohl, nadal to nie to, czego można by tym tytule oczekiwać. Prosta, zachowawcza i pretekstowa robota, jakich wiele, a nie czymś wyróżniający się komiks z dojrzalszą treścią. Szkoda.
Autor: WKP






Lubię Spiderman’ a jego wszystkie wcielenia.