„Cage! #4” (2017) – Recenzja

Cage! #4

Już jest! Pierwszy miesiąc dwa tysiące siedemnastego roku oznaczał dla czytelników mini serii Cage! finał tejże historii. Czy jest to godne zwieńczenie komediowych perypetii Luke’a Cage’a? Niestety, po zachwytach nad numerami  1-3 przyszedł czas na kubeł zimnej wody.

Przypomnijmy, co do tej pory spotkało naszego bohatera. Luke, jak zawsze, spełniał swoje obowiązki obrońcy Harlemu, czarnej dzielnicy Nowego Jorku. Któregoś wieczoru jednak coś zburzyło jego rutynowe dni śmiałka – Misty Knight, z którą umówił się w jednej z miejscowych knajp, nie zjawiła się o czasie i słuch po niej zaginął. Cage poszukując kobiety  zostaje porwany przez nieznanych napastników i umieszczony na tropikalnej wyspie. Po nieudanej próbie ucieczki zmuszony jest do wzięcia udziału w straszliwym turnieju walk z antropomorficznymi zwierzętami, zorganizowanym przez złowrogiego Profesora Soosa. Poza kuloodpornym bohaterem, w starciach mają wziąć też udział inne postacie z panteonu Marvela – konkretnie są to Iron Fist, Black Panther, Ghost Rider, Brother Voodoo, Dazzler i zaginiona wcześniej Misty Knight.

Nie oszukujmy się – fabuła Cage! nie jest ani trochę skomplikowana i nawet nie udaje, że należy ją brać na poważnie. Już od pierwszego zeszytu doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że jest to po prostu zabawa konwencją i dziwaczny odskok od innych serii Marvela. W żadnym wypadku nie jest to wada. Jeśli czytaliście moje poprzednie recenzje Cage!, pamiętacie z pewnością, że bardzo polubiłem tę historyjkę. Nie ze względu na zawiłości fabularne, ale zwariowane pomysły autora, fantastyczną warstwę graficzną i całkiem zabawne momenty. Zdecydowanie jednym z najlepszych fragmentów cyklu pozostaje kwasowa jazda z drugiego zeszytu, która skupiła w sobie wielką kreatywność Genndy’ego Tartakovskiego (scenariusz, rysunek) oraz Scotta Willisa (kolory). Niestety, finał Cage! zdaje się po prostu nie mieć na siebie już pomysłu.

W najnowszym numerze obserwujemy naturalny rozwój wydarzeń z poprzedniego odcinka.  Trwa turniej Profeora Soosa. Jak się okazuje, zawodnicy wystawieni przez szaleńca są silniejsi niż mogło się zdawać. Z łatwością kładą na deski niemal wszystkich superbohaterów z którymi przyszło im walczyć. Niemal wszystkich – bo na równych nogach zostaje, oczywiście, Luke Cage. Po wygranych pojedynkach oczekuje on obiecanej nagrody i świętego spokoju. Nie jest to jednak tak proste. Nagrodą nie są kosztowności ani w ogóle nic materialnego, a możliwość walki z samym profesorem Soosem. Cage rzecz jasna podejmuje wyzwanie, staje w szranki ze sprawcą całego zamieszania… no i, drogi czytelniku, przygotuj się na to, że nie zobaczysz w tym zeszycie wiele więcej.

Czwarty epizod to w sumie 21 stron komiksu. Wierzcie lub nie, ale tylko na trzech z nich nie obserwujemy walki. Mało tego – poza głównym bohaterem w akcji widzimy tylko Dazzler, Brothera Voodoo i Ghost Ridera, których zmagania ukazane są na zaledwie dwóch stronach. Cała reszta to po prostu Soos i Cage, którzy okładają się po twarzach. I powtarzam, tej serii nie czyta się dla fabuły. Taki rozkład akcentów mógłby być korzystny – raz jeszcze przywołam drugi zeszyt i psychodeliczną jazdę głównego bohatera. Tylko, że pojedynek dobra ze złem jawi się tu jako festiwal zmarnowanych szans.

Tartakovski prezentuje swój standardowy, kreskówkowy, gumowy styl, jednak brak w tym wszystkim kreatywności z poprzednich odcinków. Tak, walka jest dynamiczna, ale nic ponad to.  Jestem wręcz pewien, że kadrowanie można było wykorzystać w tym przypadku w o wiele ciekawszy sposób, niż tylko kolejne, przekrzywione ramki. Pal licho, gdyby finałowy pojedynek trwał kilka stron –zajmuje on jednak 13 z 21 plansz. To dużo jak na coś, co nawet na chwilę nas nie zachwyca.

Nie spisujcie jednak czwartego epizodu na straty. Jeśli spodobały się Wam poprzednie, spodoba się i ten. Problemem pozostaje nierówny rozkład tonacji – wygląda to tak, jak gdyby Tartakovski wystartował z pewną pulą świetnych pomysłów i nieco zbyt szybko je wykorzystał. Widać to zwłaszcza w samej końcówce serii, która zdaje się być zrobiona bardzo naprędce i wyjątkowo bez natchnienia.

Oceniając jednak Cage! jako całość, wciąż jestem skłonny ją polecić. Słaba końcówka nie wymazuje przecież wszystkich zalet, które nazbierały się przez kilka ostatnich miesięcy. To wciąż komiks Marvela rysowany przez autora Atomówek, niezobowiązująca rozrywka, miła odmiana od, powiedzmy, traktującego się zbyt poważnie Civil War II i dowód na to, że Dom Pomysłów potrafi podejść do swoich postaci niekonwencjonalnie. Serię przeczytałem w wersji elektronicznej, jednak jeśli na horyzoncie pojawi się papierowe wydanie zbiorcze, z miłą chęcią kupię tę historię i w takiej formie. Jeśli macie w sobie jeszcze odrobinę tego dzieciaka, który przesiadywał przed telewizorem oglądając klasyczne Cartoon Network lub doceniacie zabawę formą – to tytuł również dla Was.


Autor: Pan Kulka

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
0
Podziel się z nami swoim komentarzem.x