„The Ultimates” #1 (2024) – Recenzja
The Ultimates #1 (2024)
The Ultimate Ultimates
Nie spodziewałem się, że Deniz Camp, gość od słabego Bloodshota i całkiem przyzwoitych Children of the Vault, napisze tak fajną nową wersję The Ultimates. Wiadomo, to co ćwierć wieku temu zrobił Millar pozostaje niepobite i niemal doskonałe, jednak Camp pokazał, że też wie co robi. Dzięki temu dokłada całkiem dobrą cegiełkę do budowy tego nowego uniwersum i pokazuje, że nie tylko Hickman potrafi dobrze bawić się uniwersum.
THE ULTIMATES RETURN TO GREATNESS! Spinning out of Jonathan Hickman and Stefano Caselli’s ULTIMATE UNIVERSE #1, rising stars Deniz Camp (CHILDREN OF THE VAULT, 20th Century Men) and Juan Frigeri (INVINCIBLE IRON MAN) assemble an all-new team of ULTIMATES in a series that kicks off the next chapter of the new Ultimate line. Six months ago, Tony Stark sent Peter Parker a radioactive spider to set him back on the course to become Spider-Man. Since then, Iron Lad (Stark), Captain America, Doom, Thor and Sif have begun to do the same for other lost heroes, building a network of super-powered heroes hungry for change… Now they must band together to destroy the Maker’s Council and restore freedom and free will to a world ruled from the shadows!
Patrząc na ten komiks przez pryzmat tego, co zrobił Mark Millar lata temu, nowi Ultimates aż tak super nie są. Millarowi udało się uczynić z bohaterów postacie jednocześnie archetypiczne, a zarazem ludzkie, żywe, krwiste. Podobnie jego komiks, choć był lekkim, nawet zabawnym superhero, pozostawał zaskakujący, pomysłowy i mocny. Tu mocy aż takiej nie ma, ale pomysłowość i fajne kreacje postaci też są widoczne. Bo to, co u Millara było rozrywką najwyższych lotów połączoną z czymś więcej, czymś ponad, tu pozostaje na razie jedynie rozrywką, ale też taką naprawdę bardzo dobrą.
Siłą tego zeszytu jest kreacja – kreacja postaci, ale i świata. Uniwersum Ultimate jest tu rozwijane, rozbudowywane, ale i umacniane. Scenarzysta wie, co robi i co chce osiągnąć i to się czuje, a że jednocześnie potrafi osiągnąć ten efekt, jest się z czego cieszyć. Gorzej jest graficznie, bo Juan Frigeri może i potrafi plenery czy zaludnione mocno kadry, ale kiedy przychodzi mu rysować twarze, emocje i tym podobne sprawy, jakoś mu to nie wychodzi, gryzie się z resztą i psuje efekt. A szkoda. Ale i tak warto po zeszyt sięgnąć i warto będzie czekać na kolejne.
Autor: WKP