"Ultimates #1-11" (2016) – Recenzja
Ultimates to komiks, z którym wiązałam spore nadzieje, chociaż nie jest typem superbohaterskich historii, które szczególnie lubię. Opowiada o grupie o tej samej nazwie, utworzonej na początku tego roku na potrzeby tej serii. Zupełnie nowa, nieobciążona historią czy dziedzictwem drużyna powstała, by zajmować się rozwiązywaniem największych, ogólnogalaktycznych problemów uniwersum, grożącym samej strukturze rzeczywistości i czasu.
Fani kameralnych, osobistych historii o bohaterach broniących swojego miasta, raczej nie znajdą tu nic dla siebie. Umiejętność czerpania przyjemności z czytania o ratowaniu galaktyk przed zagrożeniem wielkości planety jest tu wymagane – niestety, nie gwarantuje zachwytów. Zagrożenia, którym stawiają czoła Ultimates, są gigantyczne, przez co porażka bohaterów wiąże się z ogromnymi stratami, może nawet zniszczeniem omniwersum czy choćby zabiciem całej ludzkości… niestety, oznacza to też, że ciężko się w nie personalnie zaangażować. Nie ma tu czynnika, który przypominałby nam o tym, że nasi herosi to ludzie z krwi i kości, chcący chronić najbliższych – zamiast tego wszystko toczy się o większe dobro i uratowanie świata przed katastrofą. Bądźmy jednak szczerzy – kiedy na celowniku są losy całej Ziemi, od razu wiadomo, jaki będzie wynik starcia, przez co brakuje suspensu, a cliffhangery nie robią wrażenia. Do tego dodajmy fakt, że Ultimates już w ciągu pierwszych numerów serii robią coś, co ciężko przebić – sprawiają, że Galactus… staje się dobry i zaczyna dawać życie, zamiast je zabierać. Czy kolejne zadania, przed którymi stają, naprawdę są takim wyzwaniem? Czy nie trudno zgadnąć, co wydarzy się w kolejnym zeszycie? Jest to, niestety, spory minus serii. Nie jestem pewna, czy nawet najbardziej zatwardziali miłośnicy kosmicznego Marvela będą przeżywać te historie tak, jak przeżywane być powinny.
Ultimates zebrało ciekawy team bohaterów, z których część to mniej znane postacie, które nie miały ze sobą wcześniej większej styczności – to miła odmiana po licznych drużynach składających się wiecznie z tych samych postaci. Grupa łączy w sobie dwójkę znanych wyjadaczy, których mogą rozpoznać nawet osoby nieczytające komiksów – Black Panther jest już znany z debiutu w Marvel Cinematic Universe, a Captain Marvel niedługo do niego dołączy – z dość niszowymi herosami: Blue Marvelem, Spectrum i Miss Americą. Tworzy to pole do ciekawych interakcji i ukazania relacji, które do tej pory nie zostały nigdzie ukazane. Król T’Challa, przywykły do rządzenia, dzieli tu niejako pozycję lidera z Cap Marvel, również urodzoną przywódczynią – wychodzi im to nadzwyczaj zgrabnie. Spectrum sprawuje tu rolę osoby łączącej różnych herosów – ma długą historię relacji z Blue Marvelem, także z Carol – sama nosiła niegdyś przydomek Captain Marvel, więc powiązanie jest oczywiste – i Americą, o którą troszczy się w naprawdę ujmujący sposób. Wszyscy członkowie grają ładnie, niestety, nie mają na to zbyt wiele czasu. Choć wspólnych scen jest wiele, są one dość suche i nie ukazują zbyt dużej ilości interakcji. Momenty rozmów o swoich odczuciach, opiniach czy przeszłości wypadają również dość sucho, co nie pozwala zżyć się z bohaterami tak dobrze, jakby się tego chciało.
Interakcje między bohaterami utrudnia jeszcze jedna rzecz – scenariusz. Z przykrością stwierdzam, że Al Ewing – autor New Avengers, Mighty Avengers czy Loki: Agent of Asgard – nie postarał się przy tej serii. Dialogi między postaciami są co najwyżej przeciętne, a często określić je można jako zwyczajnie kiepskie. Są przepełnione sztucznie brzmiącymi ekspozycjami, które tłumaczą fabułę i świat, ale brzmią strasznie niezręcznie i nierealistycznie. Humoru nie ma zbyt wiele, a krótkie momenty zwykłych, codziennych rozmów nie wnoszą zbyt wiele.
Rysunkami do Ultimates zajął się Kenneth Rocafort, który do tej pory nie tworzył zbyt wiele dla Marvela – jedynie serię Astonishing Tales oraz pojedyncze numery Avengers i Inhumans vs X-Men. Jest to artysta o niesamowicie specyficznej, łatwo rozpoznawalnej kresce, która nie pozostawia obojętnym – albo się ją uwielbia, albo nie cierpi. Ja należę do tej pierwszej grupy i absolutnie kocham ten ostry, szkicowy styl. Osoby nieprzepadające za nim również powinny docenić dopracowanie, ogromną ilość szczegółów oraz świetne rozrysowanie każdego bohatera, a także – już zupełnie poza tym – kolory. Nakładał je Dan Brown, kolorysta pracujący przy mnóstwie pojedynczych zeszytów różnych serii Marvela, między innymi Punisherze, Ghost Riderze czy Black Widow. Są ślicznie dobrane, żywe, wspaniale komponujące się z kreską Rocaforta. Całość sprawia naprawdę genialne wrażenie, zarówno w barwnych, dynamicznych scenach walki, jak i spokojniejszych momentach serii.
Patrząc na te jedenaście numerów, które przeczytałam, jestem nieco zawiedziona. Nie jestem fanką tej wielkiej, kosmicznej części uniwersum Marvela, ale istnieje wiele serii tego typu, które mnie zainteresowały i sprawiały ogromną frajdę przy czytaniu. Ultimates nie jest, niestety, jedną z nich. Od początku wiadomo, że problemy, z jakimi walczą bohaterowie, nie będą miały na nich większego wpływu, a wielkie zagrożenia nie starają się, by brać je poważnie. W zaangażowaniu się w historię nie pomagają postacie, które są tu nieco zaniedbane, ani scenariusz, ani nawiązania do reszty marvelowskiego świata. Najjaśniejszym punktem są zdecydowanie fantastyczne rysunki Kennetha Rocaforta, ale nie są one w stanie uciągnąć całej serii. Ultimates nie są jednak złym komiksem – fani galaktycznych batalii i mieszania w czasoprzestrzeni na pewno znajdą tu coś dla siebie, fani występujących tu bohaterów też mogą nieźle się bawić. Ogólnie jednak nie jest to seria, którą polecałabym ze szczególnym zaangażowaniem. Ot, jeśli sięgniecie, nie spodziewajcie się niczego powalającego.
Autorka: Sida