„Valkyrie: Jane Foster #1” (2019) – Recenzja
Valkyrie: Jane Foster #1 (2019)
Niegdyś władała gromami, teraz jej domeną są życie i śmierć!
Mówi się, że to „źli nie zaznają odpoczynku”, ale zdaje się, że to chyba nieprawda. Fraza ta na pewno nie sprawdza się w przypadku komiksowej Jane Foster, która od zawsze związana była w jakiś sposób z postacią Thora. To jedna z tych bohaterek, których biografia jest tak rozbudowana, że gdyby przerobić ją na książkę, zajęłaby ona kilka tomów. Dlaczego? Długo by wymieniać, ale spróbuję w uproszczony sposób zaprezentować Wam te najważniejsze epizody z jej życia.
Myślę, że można zacząć od bycia pełnoprawnym lekarzem. Przez dość długi czas Jane była także osobistym medykiem Avengersów. Później dotknęła ją pewna dziwna dolegliwość, która spowodowała utratę pamięci. Aby proces ten odwrócić, doszło do chwilowej fuzji Jane z Lady Sif. Następną rzeczą w życiu kobiety było uczestnictwo w Civil War, gdzie stała po stronie Kapitana Ameryki. Po upływie pewnego czasu okazało się, że Foster choruje na nowotwór, jednakże w tym samym momencie (gdy Odinson był w nie najlepszej formie) została tą, która okazała się być godna thorowego młota – Mjolnira – stając się nową boginią piorunów – Thor Gromowładną. Niestety, los tak chciał, że każda przemiana w nową formę cofała skutki mającej pomóc chemioterapii. Od tamtej pory Jane wiedziała, że pewnego dnia przyjdzie jej za to zapłacić własnym życiem. Tak też się faktycznie stało. Zaraz po (niepierwszej już w historii Marvela) batalii z niejakim Mangogiem Foster zmarła, zaś Odinson powrócił na dawne miejsce, choć nie chciał zaakceptować takiego stanu rzeczy, nie mogąc przede wszystkim pogodzić się ze śmiercią bliskiej przyjaciółki. Jak sam twierdził „była lepszym Thorem niż on kiedykolwiek wcześniej”.
(Narodziny Walkirii Jane – ilustracja pochodzi z zeszytu War of The Realms: Omega #1)
Chyba w większości komiksowych uniwersów tak już bywa, że nikt nie jest martwy na długo. Nie inaczej było i w tym przypadku. Thor i Odyn wspólnymi siłami przywrócili Jane do życia i… tu dochodzimy do momentu kulminacyjnego. Chwilę po tym doszło do eventu War of The Realms, gdzie z rąk Malekitha zginęły wszystkie Walkirie z Brunhilde na czele. Jak to tak? Ktoś przecież musi opiekować się duszami poległych wojów i odsyłać je do Valhalli. Ktoś musi też bronić Asgardu, prawda? Wiecie już do czego zmierzam? Jedyną godną tego zadania okazuje się być Jane właśnie, która po krótkim urlopie i powrocie do normalności dobrowolnie bierze na swoje barki kolejne brzemię i przyjmuje potęgę nieżyjących obrończyń boskiego wymiaru nordyckich bogów. Teraz jej życie ponownie ulegnie diametralnej zmianie, a jej dalsze przygody będzie można śledzić wraz ze startem nowej serii z nią w roli głównej – Valkyrie: Jane Foster. Mając zatem ten przydługawy wstęp za sobą, przejdźmy w końcu do meritum.
Za cały cykl Valkyrie: Jane Foster od początku do końca odpowiadać będzie prawdziwy spec w dziedzinie wszelkich asgardzkich spraw, człowiek, który od lat tworzy wywodzące się stamtąd postaci i kształtuje ich życie – Jason Aaron (wspierany w tym wypadku przez Ala Ewinga). Kompletnie mnie to nie dziwi. To najlepszy ze wszystkich możliwych wyborów. Aaron przez lata zaskakiwał czytelników, zaś ja jestem ogromnym fanem serii The Mighty Thor i Unworthy Thor jego autorstwa. Jak zatem przedstawia się fabuła pierwszego zeszytu jego nowiutkiego runu?
Nigdy nie spodziewałbym się, że to powiem, ale podczas czytania tego numeru z tyłu głowy notorycznie miałem gdzieś Spider-Mana (i ku mojemu zdziwieniu nawet natknąłem się na nawiązanie do niego), bo jak się okazuje, bycie Thorem – to była jedynie rola. Bycie Walkirią – to już praca. Jak zatem pogodzić własne życie ze wszystkimi jego plusami i minusami, superbohaterowanie oraz ciężar asgardzkich powinności? Jane, tak jak niegdyś młody Peter Parker, musi nauczyć się wszystkiego od zera. To już nie to samo z czym miała do czynienia dotychczas. Nowy strój, nowa broń, przybierająca dowolną formę (nawet skrzydeł) złota wszechbroń o nazwie Undrjarn, nowe moce, które trzeba opanować i masa dodatkowych możliwości to tylko jedna strona medalu. Z tym wszystkim trzeba jeszcze pogodzić obowiązki wynikające z bycia jedynym tego typu reprezentantem Asgardu. Nikt nie mówił, że będzie łatwo, a sama Jane z każdą kolejną stroną omawianego komiksu zaczyna coraz lepiej to sobie uświadamiać. Czyżby cały ten czas jako Gromowładna poszedł w diabły? Na to pytanie Wam oczywiście nie odpowiem. Będziecie musieli to odkryć sami, ale na dokładkę powiem, że oprócz samej ekspozycji i robiącego piorunujące (tak, zamierzony dobór słów) wrażenie poznawania „nowej siebie”, Aaron zaserwował czytelnikom mały wątek detektywistyczny (związany z pewnym artefaktem), świetnie przeplatający się z resztą, pchający to wszystko do przodu. Nie wiem jak inni, aczkolwiek osobiście jestem bardzo zadowolony.
Cafu (pracujący wcześniej przy Black Pantherze z 2018 czy kilku tie-inach do War of The Realms) odpowiedzialny za szatę graficzną Valkyrie odwalił kawał dobrej roboty. Jest bardzo dynamicznie, jest kolorowo i maksymalnie efekciarsko. Zastosowano tu też pewien wart odnotowania zabieg: gdy Jane przybiera swoją wojowniczą postać, co chwilę ciskane są w nas wielobarwne światełka, a otoczenie przyozdabia dość krzykliwa paleta barw. To z kolei w ciekawy sposób kontrastuje z dość stonowana atmosferą momentów, gdy Foster wraca do postaci ludzkiej i własnej „szarej” egzystencji. Mała rzecz, a cieszy. Prócz tego bardzo przypadł mi do gustu sposób rysowania twarzy poszczególnych bohaterów: wspaniale oddają emocje, które w nich siedzą.
Valkyrie: Jane Foster #1 to przepiękne powtórne wprowadzenie do komiksowego uniwersum Marvela bohaterki, która poświęciła własne życie w jego obronie. To cudowne nadanie jej nowego celu, a zarazem lekcja i całkiem świeże doświadczenie dla Jane, z którego będzie musiała wyciągnąć jak najwięcej, aby udźwignąć brzemię, jakie sama przyjęła. Foster już nieraz udowadniała, że coś takiego jak „niemożliwe” dla niej nie istnieje. Po prostu raz po raz przełamywała własne limity, udowadniając innym, że potrafi i da radę. Mam szczerą nadzieję, że tak będzie też i tu, bo wszystkie znaki na niebie i Ziemi (każdej Ziemi) właśnie na to wskazują. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić ten zeszyt. Osobiście z wypiekami na twarzy czekam już na numer #2, który ma się pojawić na rynku pod koniec sierpnia.
Autor: SQ
Thor w Endgame był gruby, myślę, że mu to nie przystoi. On jako bohater powinien świecić przykładem i dbać o swe ciało. Myślę, że Jane Foster szybko go zmobilizuje do utraty kilogramów.