"Venom #3" (2017) – Recenzja
Druga szansa i odrobina ognia.
!UWAGA NA SPOILERY!
Czytając komiks Venom #3 zastanawiałem się chwilami, czy aby na pewno czytam to, co powinienem, bo raczej nie przypomina on (a jeśli już to raczej w małym stopniu) poprzednich dwóch numerów, no ale przejdźmy już do samej recenzji, bo ostatnio uraczyłem Was tak długimi wstępami, że zapewne już na samym początku odpadliście z nudów. Trzeci zeszyt z nowym Venomem nie jest zły, ale nie jest też jakoś specjalnie wybitny. Jednakże, ma on w sobie to, co najbardziej cenie w uniwersum Marvela – umiejętne rozbudowywanie postaci (a tym razem wszystko rozbija się właśnie o to).
We wcześniejszych recenzjach serii Venom pisałem już, że fabuła (nadal odpowiedzialnym za nią jest Mike Costa) idzie do przodu tempem żółwia, co zaczyna mnie już lekko irytować. Zeszyt numer #2 skończył się bójką protagonisty z pewnym nadczłowiekiem o mocach pozwalających mu na kontrolowanie ognia. Komiks #3 jest z kolei bezpośrednią kontynuacją tego. Zaczyna się on tam, gdzie poprzedni się skończył. No… prawie. Na samym początku dostajemy bowiem przepiękne wytłumaczenie tego czym tak naprawdę symbionty są (kosmiczna rasa o nazwie Klyntar), a także retrospekcje z wyszczególnionymi kilkoma najbardziej charakterystycznymi gospodarzami Venoma (Spider-Man, Eddie Brock) ze szczególnym naciskiem na Flasha Thimpsona, które mnie jako fana tej postaci ujęły całkowicie. Po prostu nie mogłem się na to napatrzeć. Dalej mamy już wątek z poprzedniego zeszytu. Podczas całego „ognistego” zajścia pojawiają się agenci federalni, którzy skutecznie radzą sobie z Venomem (choć całej zasługi nie można przypisać tylko im). Dziwne, prawda? Symbionty mają kilka słabych punktów, a jedną z nich jest właśnie ogień. Płomienie i niechęć Venoma, a wręcz odraza do swojego nowego gospodarza – Lee – sprawia, że „żywy strój” postanawia się od niego odłączyć. Kto byłby zatem lepszym materiałem na nosiciela dla symbionta, który ostatnich parę lat spędził na byciu herosem w towarzystwie byłego żołnierza, niż stróż prawa znajdujący się tuż nieopodal? Sytuacja wydaje się jasna i klarowna, gdyby nie fakt, że mocno zraniony Lee pada na glebę, poruszając sumienie czarnego kostiumu z kosmosu, przez co ten się nad nim lituje i ratuje mu życie, łącząc się z nim ponownie. Venom jak nie Venom, co nie? Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia. Dziś jest to prawdą. Symbiont chce być po prostu dobry. Chce być bohaterem. Chce być kimś więcej… a teraz nadarza się ku temu okazja, bo oto służby porządkowe chcą jego, a raczej Lee, wkręcić w bycie ich kretem pod przykrywką. Tyczy się to oczywiście organizacji, na czele której stoi Black Cat.
Postaci w Venom #3 nie ma za wiele i nie ma też sensu rozpisywać się na ich temat, gdyż najwięcej czasu poświęca się tutaj na rozbudowywanie relacji Venoma i Lee. Panowie zaczynają się chyba coraz lepiej dogadywać. Ten pierwszy odgrywa tutaj rolę osoby, która po przejściach zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Drugi zaś jest zamkniętym w sobie twardzielem, który nie dopuszcza do siebie nikogo i wszędzie widzi tylko wrogów, podstęp i ogólne utrudnianie mu życia. Jak tu z kimś takim gadać normalnie? No właśnie. Normalnie się nie da. Lee najchętniej pozbywałby się wszystkich problemów w sposób najprostszy – sprzątnięciem delikwenta. Na całe szczęście na straży stoi zreformowany pasożytniczy organizm, który wybija mu takie myśli z głowy i tłumaczy, że pewne sprawy można rozwiązać inaczej. W życiu nie myślałem, że to powiem, ale na taki status quo patrzy się naprawdę ciekawie i ja zwyczajnie chcę tego więcej. Zawsze uwielbiałem historie, gdzie dwie osoby o całkowicie odmiennych poglądach są w jakiś sposób zmuszone do współpracy, a każda sytuacja uczy ich czegoś nowego na swój temat. W tym wypadku mamy coś takiego z udziałem Venoma i Lee, i wypada to prześwietnie. Nieważne, czy są to sceny akcji, czy zwyczajne rozmowy w pustym pokoju.
Kreska i kolorystyka w dalszym ciągu się nie zmieniły. Za ten segment komiksu wciąż odpowiada Gerardo Sandoval. Według mnie odwala on naprawdę kawał dobrej roboty, bo charakterystyczna kreska w połączeniu z ciekawą paletą barw nadają tej serii unikalnego wyglądu. W poprzednich tekstach mówiłem, że przypomina mi to częściowo styl mangowy. Można to zauważyć szczególnie patrząc na sposób rysowania postaci i kontury. Równie ciekawie (a przy tym trafnie) udaje się artyście przedstawiać emocje bohaterów, które są na ich licu wymalowane, poprzez mimikę ich twarzy. Dzięki temu można bez problemu stwierdzić co komu w duszy gra. Solidna piąteczka byłaby tutaj najodpowiedniejszą oceną.
Podsumowując – Venom #3 jest poprawny, jest stabilny, ale wciąż nie jest niczym więcej. Nie jest to coś, przy czym każdy będzie się bawić świetnie, a przez to nie mogę polecić go z czystym sumieniem wszystkim, bo widać, że na chwilę obecną całość robiona jest raczej pod hardkorowych fanów tej postaci, aczkolwiek mnie to nie przeszkadza. Co prawda, nadal denerwuje mnie to, że zeszyty mają po dwadzieścia-kilka stron (ja wiem, że to komiksowy standard, no ale to w dalszym ciągu mało), a przeczytanie ich zajmuje góra piętnaście minut. Do tego doliczmy ślamazarne tempo z jaką rozwijana jest fabuła. Jest jednak nadzieja, bo może coś w końcu ruszy się w numerze #4, gdyż czeka nas wreszcie jakaś porządna dawka akcji. Fani dostaną bowiem pojedynek pomiędzy odpicowanym Scorpionem (Mac Gargan – byłyby nosiciel Venoma) w nowej zbroi, a głównym bohaterem. Świadomość tego wystarcza mi, aby jarać się jak afrykańskie lasy podczas suszy. W każdym razie, jeśli lubicie postać Venoma – polecam.
Autor: SQ