„Staruszek Logan: Ostatni ronin” (tom 4) – Recenzja
Staruszek Logan: Ostatni ronin (tom 4)
Quest Wolviego trwa.
Są na tym świecie połączenia, które zawsze się sprawdzają. Grzyby i śmietana, masło orzechowe i dżem, pięść dresiarza i nos kogokolwiek. W komiksach jest tak samo. Wyobrażacie sobie Spider-Mana, który nie sypie głupimi żarcikami albo Lobo, który nie zabija? Jednym z takich sztandarowych połączeń stanowią też Logan i Japonia. Jedna z niepisanych zasad mówi, że każdy twórca X-Menów musi zmierzyć się z legendą Jean Grey albo Dark Phoenix i każdy twórca przygód Wolviego musi w końcu sięgnąć po temat Kraju Kwitnącej Wiśni. I dla Jeffa Lemire’a ten moment właśnie nadszedł. Co z tego wyszło?
Staruszek Logan to Wolverine z alternatywnej rzeczywistości, który przeniknął do naszego świata po Tajnych wojnach. Na Ziemi, z której pochodził, wygrali ci źli, herosi zostali zamordowani, a Wolvie oszukany tak, że osobiście zamordował własnych przyjaciół. Nic dziwnego, że teraz, kiedy trafił do rzeczywistości, w której nie doszło jeszcze do tej tragedii, robi wszystko, by jej zapobiec.
W tym tomie, jak się pewnie domyślacie, kontynuuje swoją krucjatę. Tym razem jego celem staje się Lady Deathstrike. Jej trop wiedzie jednak aż do Japonii, a Wolvie wkrótce przekonuje się, że zmiana przeznaczenia może być o wiele trudniejsza, niż początkowo sądził…
Każda seria komiksowa ma do zaoferowania opowieści, które przechodzą do legendy i stają się wyznacznikiem dla wszystkich późniejszych historii. Jedną z nich był Staruszek Logan duetu Mark Millar / Steve McNiven, jedna z najlepszych opowieści o Wolverinie, jakie powstały. Kiedy więc postanowiono wrócić do niej, miałem mieszane uczucia. Wiedziałem, że to już nie będzie to samo, mimo Bendisa i Lemire’a u steru, ale i tak byłem ciekaw. I wyszła z tego niezła rzecz, po którą sięgam z ochotą po dziś dzień.
I taki jest też najnowszy tom. Poziomem daleko mu do dzieła Millara, jednak to niezły album rozrywkowy. Scenariusz to typowe superhero osadzone w realiach opowieści drogi. Wolverine ma quest do wykonania i z tomu na tom realizuje jego kolejne etapy. Każdy kolejny tom zbudowany jest więc na podobnym schemacie, ale Lemire daje radę nie znudzić czytelnika. I tworzy całkiem niezłego Wolviego z depresją.
Jeśli chodzi o rysunki, nie jestem fanem kreski Sorrentino. Jego prace są może i realistyczne, ale bardziej wyglądają na przerobione zdjęcia, niż oryginalne grafiki. Cieniowanie bywa dziwne, ale największy problem mam z samym kolorem, przejaskrawionym, często psychodelicznym wręcz. Niektórych ta szata graficzna zachwyci, ale ja osobiście wolałbym już, żeby za całość odpowiadał nawet Ramos (choć Wolvie w jego wykonaniu na kolana nie powala).
Mimo pewnych minusów, fani Wolviego i X-Menów będą z tej serii zadowoleni. Nie jest to wielka opowieść i nie może się równać z pierwowzorem, ale i tak nie jest źle. To w końcu Wolverine, prawda?
Autor: WKP
Egzemplarz recenzencki otrzymaliśmy dzięki uprzejmości Egmont Polska. Jeśli recenzja przekonała was do zakupu, to serię/tom możecie nabyć tutaj.
Wolverine to nietypowa postać. Nie można go ominąć szerokim łukiem. Bo zrobi się przykrość i jemu i sobie.